<<<< Poprzednia wypowiedź |
LIST OD BABCI OTYLII – Natalia Szymanowska Babcia Otylia, kiedy byłam mała a rodzice gdzieś wyjeżdżali, opowiadała nam historie ze swoich młodzieńczych lat. Jedna z nich brzmi następująco: " Nad lasem, gdy pasłam gęsi przed wojną, widziałam na niebie krzyże. Były one duże i czerwone. Pojawiały się zawsze na zachodzie. Pamiętam, jak przyszli po mnie. Mówili trochę po polsku. To byli Ruskie. Stałam wtedy na podwórku. Miałam tylko 16 lat. Mówili, że zabierają na wypoczynek, że wrócę do domu. Miałam starszą siostrę, nie było jej w domu. Była tylko młodsza ode mnie, więc zabrali mnie. Poszłam z nimi.
W Suwałkach przetrzymywali nas w zamkniętym pomieszczeniu. Byłam
tam ok. 2 tygodni. Było nas dużo. Większość była młoda. Pilnowali
nas żołnierze. Gdy ktoś uciekał, został zabity. Dużo ludzi umarło z
wyczerpania. Do tej pory nie wiem, co robili z ciałami. Nie pytali o
nic, ani o imię, ani o nazwisko. Do wagonu wchodziliśmy grupami, aby
weszło jak najwięcej. Były to wagony bydlęce. Małe okienka z
kratami. Może tydzień lub więcej trwała podróż. Nie pamiętam. Jak
siedzieliśmy, nie pamiętam, tak było mało miejsca. W wagonie było
różnie, nikt nie wiedział, gdzie jedzie. Każdy martwił się o las
swoich bliskich. Zajechaliśmy do Ostaszkowa. Podzielono nas na dwie grupy- kobiet i mężczyzn. Ruskie mieli swoje mundury. Pilnowali nas z bronią. Cały obóz ogradzała siatka z drutem kolczastym. Spaliśmy na piętrowych pryczach. Ubrani byliśmy w tym, w czym przyjechaliśmy. Do pracy dostawaliśmy inne ubrania. O godz. 6:00 była pobudka. Przed pracą była zbiórka, liczono nas. Każdy miał wyliczoną porcję: kromkę chleba i coś do chleba. Praca była ciężka. Chodziliśmy do lasu, aby zbierać chrust w wagoniki. Piec przy pryczy był tak zawieszony mokrymi ubraniami, że nie było gdzie się ogrzać. Zabrali mnie z sali, poszłam do szpitala. Chorowałam na malarię. W szpitalu polubiła mnie córka lekarza, która była pielęgniarką. Dawała mi dodatkowe witaminy. Chyba uratowała mnie, inaczej bym nie przeżyła. Byłam tam dwa miesiące. Potem trafiłam do Marszańska. W obozach byłam ponad trzy lata. Kopałam torf i nosiłam do wagoników. Raz dziennie dostawaliśmy gotowane obierki. Latem pieliliśmy warzywa. Polubił mnie pewien Rosjanin. Dawał mi lżejszą pracę. Wstawiał się za mną. Dużo ludzi umierało od zimna, od różnych chorób. Pewnego dnia znów kazali nam wsiąść do pociągu. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Zostawili nas nie pamiętam gdzie - Bielsk Podlaski? Z Suwałk szłam piechotą do domu. Gdy wróciłam, rodziców już nie było - zmarli w czasie wojny. Gospodarstwo było zniszczone przez bomby. Trudno było się cieszyć, chociaż wiedziałam, że odzyskałam wolność. |